10 czerwca 2012

Dzidziuś lotny, czyli zmiana stanu skupienia

Wakacje w toku, a ja wymiękam czasowo i nie nadążam zupełnie z relacjonowaniem, blog pada...
Kilka słów o podróży zatem.
Lot trwa kilka godzin, bo kilka tysięcy kilometrów mamy jednak do pokonania. Lądujemy o idiotycznej porze w metropolii w kraju zaprzyjaźnionym, a stamtąd zapylamy do rodzinnego miasteczka - w telegraficznym skrócie.
Lotu dość mocno się obawialiśmy, choć oczywiście na początku należało stawić czoła lotnisku. Na szczęście lotnisko wyspiarskie jest przestronne i pustawe. Przygotowaliśmy też ograniczony przez bagaż podręczny szereg pomocy naukowych, mających nam ułatwić lot, plus bajki, ale o tym za chwilę.
Na lotnisku dzidziuś nawadniał się obficie i z zapamiętaniem, jakby przeczuwał, że porządnej wody nie uświadczy przez kilka najbliższych tygodni.

Po chwilowym incydencie związanym z radosnym raczkowaniem po nieczystej posadzce Igunio zaczął poruszać się w kierunku obieranym dość dowolnie, za to dzierżąc w dłoniach butelkę z wodą zatykającą otwór gębowy. Czyli na trębacza. Ograniczało mu to widoczność, ale to go nie zrażało, dopóki nie uznał, że został już dostatecznie podlany z zewnątrz i od wewnątrz.
Trochę pościgaliśmy się lotniskowym wózkiem, jako że dziecię wózka nie zna - wiadomo, atrakcja. Wykorzystaliśmy też czas na zapoznanie kolegi dzidziusia z czekającym go losem i przedstawiliśmy samolot. Pokrótce przybliżyliśmy mu też koncepcję wznoszenia się w przestworza oraz omówiliśmy budowę podniebnego pojazdu na przykładzie tego, który stał w zasięgu wzroku.


Na zdjęciach powyżej widać "siamota". A poniżej siamotowo podnieconego Igulca, ale już bez siamota:
Igi na etapie biegów przełajowych pt. "Siamot, nie ma siamota"
Oraz sam lot:
Żegnajcie, białe noce, witaj, mroku!
Gdybym miała rozliczyć młodego ze sposobu spędzania czasu, to śpi, wiadomo, dużo. Resztę czasu spędza głównie na zamykaniu, otwieraniu, zatrzaskiwaniu, zapinaniu, odpinaniu, zapalaniu, gaszeniu, pstrykaniu, przekręcaniu, odkręcaniu, zakręcaniu, wkładaniu, wyjmowaniu itd. Rzepy i napy są wielkim hitem, dopasowywanie rzeczy wszelakich również. Oraz memłanie dowolnych przedmiotów spotyka się  u Ignasia  z ogromnym entuzjazmem. Jeśli tego nie robi, zazwyczaj skrzeczy/jęczy. Tryb "mendoza" jest bardzo popularny, choć zdecydowanie mniej wśród rodziców. 
Zapewniliśmy Igiemu odpowiedni zestaw rzeczy spełniających wymogi pierwszej grupy czynności, żeby odsunąć możliwość załączenia niechcianego trybu jęczącego. Liczyliśmy też na sporą atrakcję, jaką będzie samolot dla Kwiatka, jako osoby żywo zainteresowanej otoczeniem, ludźmi. (W zeszłym roku spędził caluteńki lot na kokietowaniu współpasażerów, a szczególnymi względami obdarzył dwie dziewczynki. Na czas lądowania przyssał się i poszedł spać. Trauma była dopiero w aucie z powodu huczących i łomoczących tirów rzęsiście oświetlających wnętrze naszego samochodu i uniemożliwiających sen nam i Kwiatosławowi) Po chwilowym zachłyśnięciu się możliwością operowania samolotową roletą oraz rozkminianiu pasa bezpieczeństwa, dzidziuś wybrał trzecią opcję, a mianowicie ześwirował. W ramach protestu przeciwko uwięzieniu na małej powierzchni trzech siedzeń. Zaczął głośno protestować, wić się, wyć i skowyczeć. Nie pomógł nam przymus przypięcia go pasem, ani zakaz opuszczania rolet. Książki zostały odrzucone, pokarm olany, woda posłużyła do oblania wszystkiego, telefon - zabawka marzeń, był ciskany ze złością. Ciężko było. Ani odpinanie tacek przy fotelach, ani guziki przy własnym ubraniu, ani foldery reklamowe nie zdołały go o dziwo zainteresować. Skrzydło i silnik widziane z okienka wzbudzały umiarkowane zainteresowanie. Plan B został wcielony awaryjnie: dzidziuś przyssany, z zatkaną paszczą i lekko unieruchomiony stał się na chwilę milszym współpasażerem ;-) Nie omieszkał się jednak ciekawsko odessać, gdy stewardessa przybyła, by nas o coś podpytać, a ja reaguję mało entuzjastycznie na obnażanie moich piersi przed obcymi. Islandki jednak są bardzo zrelaksowane i akceptujące, więc jakoś to przeżyłam. Na szczęście przygotowaliśmy też plan C, najawaryjniejszy: bajki. Tato Kwiatkowy zhakował jakoś telefon, przez co mogliśmy Młodemu puszczać bajki z youtube bez łączenia się z internetem. Na pomoc ruszyła Peppa Pig (czyli Pipa), ale w sumie pomogły tylko disneyowskie "Trzy kotki", które puszczaliśmy gdzieś do połowy baterii, bo takie były żądania publiczności. Zmiana repertuaru kwitowana była wyciem, więc cóż było robić... Później dało się zmienić koty na Baby Einstein ze zwierzętami dzikimi i domowymi i jakoś dotrwaliśmy do końca tej ciężkiej podróży.
Walizki przybyły w ekspresowym tempie, a podróż samochodem różniła się diametralnie od poprzedniej, bo śmigaliśmy autostradą, w związku z czym Igi zachrapał w momencie, gdy koła naszego wehikułu dotknęły równej powierzchni asfaltu.
God bless smyrfony, stonowane bajki i autostradę.

4 komentarze:

Twój komentarz się nie pojawił? To dlatego, że oczekuje na moderację. Opublikuję go najszybciej, jak tylko będę mogła!